sobota, 14 grudzień 2013
wachau
Dlaczego pojechaliśmy do Wachau? Po prostu chcieliśmy zrobić wrażenie na pewnym Panu Marku. Człowiek to zacny i wart wszelkich poświęceń, przyjaciel szwagra. Był honorowym gościem, wszystko było zorganizowane dla niego i pod niego. On wyjechał do Wachau tylko z drobnymi na płatną toaletę w licznych restauracjach, które odwiedzaliśmy…
Wjeżdżając do Wachau słuchaliśmy 20 koncertu Mozarta d-moll. To utwór absolutnie adekwatny jako introdukcja do winiarskiego regionu Wachau, szczególnie w wykonaniu Alfreda Brendela, lekkim i bardzo mozartowskim. Ciekawe czy sam Mozart bywał w Wachau? Region leży na szlaku między Wiedniem a Salzburgiem. Mozart lubił pić wino, a po filmie Amadeusz Formana można nawet stwierdzić, że mocno nadużywał, w kieliszkach filmowego Mozarta widać w zasadzie wyłącznie białe wino. Zakładamy, że właśnie było to wino głównie z regionu Wachau. To region w końcu szczególny, można nawet powiedzieć, że najlepszy region Austrii, w białych winach na pewno najlepszy. Pod względem estetycznym, to absolutny numer jeden w Austrii, a i może śmiało konkurować z innymi regionami Europy i świata. Łuk Dunaju, wzniesienia, winne tarasy…
Jest przestrzeń, ale jest także kameralność. Wachau nawiązuje do Mozeli, ale też do Douro. W wymienionych regionach ważnym motywem są rzeki, to właśnie one pod względem morfologicznym ukształtowały region. Dunaj to największa rzeka, ale Wachau jest kameralne, Douro spektakularne, a Mozela… zdumiewająca. We wszystkich regionach część krzewów rośnie dumnie i niedostępnie na licznych tarasach. Najwięcej jednak mają wspólnego Mozela i Wachau. I tutaj i tutaj producenci mówią po niemiecku, w obu regionach riesling jest ważnym a nawet kluczowym szczepem, w Mozeli z pewnością. Obydwa regiony są wiodące pod względem jakości w swoich krajach. My jednak mamy słabość szczególną do Wachau, chociaż kochamy Mosel. Znamy wielu producentów z Wachau, a nawet można powiedzieć, że poniekąd specjalizujemy się w winach tego regionu. Przyjechaliśmy tutaj na kilka degustacji. Zamierzamy odwiedzić: Knoll, Jamek, Alzinger, FX Pichler, Nikolaihof. Zajechaliśmy jednak do miasteczka pod nazwą Durnstein. W sumie to nie wiemy, czy można Durnstein nazwać miasteczkiem, jest tam jedna dość długa ulica z wspaniałymi zabudowaniami, pełnymi restauracji, knajpek, butików z pamiątkami i winem. Motywem przewodnim Durnstein jest absolutnie wino. Lubimy taką atmosferę, ale na pewno każdy miłośnik wina powinien lubić taki anturaż. Durnstein to magiczne miejsce. Nad tą mieścinką są wzgórza pełne tarasów z winnicami, w dole widać imponujący łuk Dunaju. Miasteczko, mimo wczesnej pory pełne było turystów. Dziwne było to, że średnia wieku turystów nie była niższa niż 70 lat. To w sumie nie powinno dziwić, ponieważ osoby w takim wieku są wymagające i nie zadawalają się blichtrem. Durnstein oferowało klimat włoskiego miasteczka, ale i pewną mozartowską zwiewność i elegancję, może nawet pewną filuterność Eine kleine Nachtmusik.
![]() |
Wyjechaliśmy z Durnstein, nie bez żalu. Ktoś sugerował, aby zasiąść w jednej z miłych winiarni i coś skosztować. My jednak mieliśmy przecież 5 konkretnych winiarskich destynacji. Zaczęliśmy od Knoll, Degustacje przeprowadziliśmy w jabłkowym sadzie, który był zarazem stylową restauracją. To doskonały producent, a jego smaragdy smakowały wyjątkowo z serwowanymi potrawami, w postaci kaczych piersi i wątróbek. Pogoda była cudowna, jabłonie prezentowały się dostojnie, a strzeliste butelki Emmerich Knoll to widok wspaniały. W filmie Amadeusz padła opinia cesarza na temat Wesela Figara Mozarta, że muzyka ma za dużo nut. W tym co przeżywaliśmy w podwojach Knoll nut było tyle ile trzeba, niczego byśmy nie ujęli, a jeżeli już to dodalibyśmy kilka rieslingów ze starszych, historycznych roczników. No ale zadowoliliśmy się tym co piliśmy. Pojechaliśmy, a ściślej poszliśmy do Leo Alzingier, jego siedziba mieści się dosłownie o krok od Knoll. Przyjął nas syn Leo. Piliśmy po kolei wina z kolekcji 2011. To bardzo indywidualistyczne wina, delikatne, wycyzelowane. Wina wspaniałe. Tak zachwyciliśmy się winami, że postanowiliśmy ze szwagrem zaopatrzyć się w słuszną ilość butelek. Wybieraliśmy, domawialiśmy, dokładaliśmy kolejne butelki, zapełnialiśmy kolejne skrzynki. Tak się rozpędziliśmy, że po podsumowaniu okazało się, że zabrakło nam sporo grosza do rachunku. Na szczęście znajoma szwagra wybawiła nas z dość nieładnej konfuzji i dołożyła brakującą kwotę. Leo Alzinger, który przyglądał się naszej degustacji zrozumiał sytuacje, a nawet widać było pewną radość. Wiedział, że te przesadzone zakupy z czegoś wynikały. Wynikały właśnie z jakości wina, ich zniewalającej magii. Zakupy u Alzingera byłyby optymalne nawet wówczas gdybyśmy kupili i dwa razy więcej wina, chociaż postulat optymalności zostałby zrealizowany wówczas, gdyby nam nigdy nie brakowało wina od Leo Alzingera. Zapakowaliśmy wszystko, zapłaciliśmy, pożegnaliśmy się serdecznie. Ruszyliśmy coś przekąsić w restauracji u Weingut Jamek. Nasz trzeci winiarski przystanek. Weszliśmy do kameralnej restauracji, w tle poznaliśmy koncert Mozarta na obój i orkiestrę, wspaniale pasował do atmosfery tego miejsca i naszych planów. „Przeszkoliliśmy” kelnerkę w jakiej kolejności nam podać pełną listę win z rocznika 2010 i 2011. Zamówiliśmy Wiener Schnitzel. Wina Jamek łączą w sobie mineralność, ale są także soczyste. Skosztowaliśmy grubo ponad 20 steinfeder, federspiel i oczywiście smaragd. Wspaniałe doświadczenie. Gruner veltliner był wyjątkowy. Goście siedzący w restauracji z uznaniem, ale i zadziwieniem przyglądali się naszej degustacji. My natomiast staraliśmy się zachować dostojność ambitnych degustatorów; szwagier powstrzymywał się od głośnego siorbania i czasami pretensjonalnego wypluwania wina, połykaliśmy wszystko. Degustacja zakończyła się pomyślnie, czyli złożyliśmy właścicielowi wyrazy uznania nie tylko za wino, ale i wspaniałą restaurację. Szwagier, bez żadnych nalegań ze strony obsługi, wpisał się w honorowej księdze gości. Lekkim i miękkim krokiem wyszliśmy na dziedziniec i odjechaliśmy dorożką do naszego hotelu, na spoczynek. Furman okazał się cudownym człowiekiem; opowiedział nam parę legend związanych z regionem. Jego dorożka była zaczarowana, ponieważ nie wszystko pamiętaliśmy z adekwatną ostrością i część opowieści rozmyła się nam w wieczornej mgle nad Oberloiben. Następnego dnia, do południa udaliśmy się do wielkiego tuza regionu Wachau, przez wielu uważanego za najlepszego winiarza całej Austrii. Pojechaliśmy do FX Pichlera. Budynek winnicy, o dość kosmicznej architekturze, wyprzedzający swój czas, położony był w środku sporej winnicy. Szliśmy z pewną obawą, czy zostaniemy przyjęci, bo nie umówiliśmy się na konkretną porę. Dzwoniliśmy przy drzwiach długą chwilę i wtem ukazała się młoda kobieta słusznego wzrostu, a także oryginalnej, zjawiskowej urody, z szalem na ramionach. Jej strój był bardziej właściwy na przykład: na premierę Uprowadzenie z Seraju Mozarta w Wiener Staatsoper, niż degustacji winiarskiej o 11.22 w piątek. Czuliśmy zaszczyceni, ale i nieco skonfundowani, bo nasze stroje były zwyczajne, szwagier miał modną marynarkę i trochę ratował sytuację. Niestety, ten początek ustawił całą degustację i naszą percepcję wina; nie mogliśmy się już wydobyć z konfuzji. Szwagier próbował, ale też mu się nie udało. Owa kobieta była jakoś nieobecna, milcząca, a nawet wyniosła, monumentalna i jakby znudzona. Wydawała się należeć do tego typu kobiet, które mają niezachwiane przekonanie o swojej zjawiskowości. Przypomnijcie sobie Rite Hayworth w filmie Gilda, albo Sharon Stone w Zapachu kobiety. W zasadzie nasza Gilda nie odpowiadała na zagajenia szwagra, a on zagajanie ma opanowane do perfekcji. Była niewzruszona. Patrzyła w jakichś punkt na suficie, nalewała kolejne wina, a ich nie było znowu dużo, bo tylko 4. Gdy sobie przypomnimy degustację u Knoll, Jamek, Alzinger i ilości pitych win… Zresztą, na samym początku Gilda zapowiedziała, że jeżeli nie kupimy co najmniej skrzynki wina, to degustacja będzie płatna. Było to uczciwe i jasne postawienie sprawy, wiedzieliśmy na czym stoimy, ale to jakoś pogłębiało dystans między nami. Część degustatorów nawet wycofała się z kosztowania win, chyba w proteście albo onieśmieleniu. Zostaliśmy razem ze szwagrem na placu boju, może bardziej na arenie. Milcząca Gilda z Oberloiben (tak ją nazwaliśmy) nalewała do kieliszków wino z dużą wprawą i dostojeństwem, przy czym był to za każdym razem dosłownie łyczek. Stres sytuacyjny i niewielka ilość trunku spowodowały, że nie mogliśmy docenić w pełni wina FX Pichler. Mieliśmy wrażenie, że Milcząca Gilda z Oberloiben mogła być znudzona kolejnymi pochwałami: vollkommen, outstandig, great, toll, incredible, itd. Może jakbyśmy zaryzykowali opinię „przeciętne to wino”, to by się ożywiła. No ale trudno było użyć tego słowa, bo wina były zdecydowanie nieprzeciętne. Zaniechaliśmy zatem tego eksperymentu. Niezależnie od warunku – zakup skrzynki za darmową degustację – zakupiliśmy kilka skrzynek wina, bo było intrygujące i warte zakupu mimo ceny. To był kompletnie inny styl niż wina Jamek, Knoll, Alzinger. Wina: bogate, skoncentrowane, a nawet monumentalne. Architektura siedziby, kreacja Milczącej Gildy i wina miały z sobą coś wspólnego. Mimo pewnych, horyzontalnych dysonansów poznawczych najbardziej spodobały nam się jednak wina z tej wizyty. Drogo, ale polecamy. Można się nie umawiać, bo oni tam są przygotowani zawsze do degustacji i przyjmowania gości. Jeszcze tego samego dnia znaleźliśmy się w zgoła odmiennych okolicznościach. Udaliśmy się do ostatniego producenta na naszym szlaku w regionie Wachau. Pojechaliśmy do Nikolaihof, najstarszej winnicy w całej Austrii, założonej ponad 1000 lat temu. Znaliśmy te wina, szwagier zamawiał je od kilku lat. Powiązaliśmy znowu tę naszą wizytę z obiadem. To doskonałe powiązanie, jak się potem okazało. Szefem kuchni był nasz rodak Andrzej. Pokazał nam kuchnie, którą prowadził, a w zasadzie dyrygował nią, bo w czasie krótkiego pokazu wydał minimum 10 dyspozycji podwładnym. Jego gesty podczas wydawania poleceń skojarzyły się szwagrowi z manierą i gracją jaką Herbert von Karajan prowadził orkiestrę Filharmoników Wiedeńskich wykonującą mozartowskie Requiem w 1986. Ten pokaz Andrzeja był tylko przygrywką, preludium do koncertu, jaki dał Andrzej już przy stole, serwując polecone przez siebie potrawy. Po skosztowaniu wszystkich frykasów stwierdziliśmy, że absolutnie zasługuje na swoją funkcję. Kierował sporą restauracją wielkości podobnej do Knoll. Tam był jabłoniowy sad, a tutaj wielka lipa – Kaiserlinde, która miała podobno 150 lat. Siedzieliśmy wygodnie w jej cieniu i próbowaliśmy kolejnych win Nikolaihof, a wina te były inne w stylu do FX Pichler były ich odwrotnością. Także właścicielka Elizabeth była odwrotnością Gildy z Oberloiben. Porozmawialiśmy z nią bardzo przyjaźnie, chwaląc zarówno wina, jak i doskonałe potrawy. Było późne popołudnie, słońce, ponad 30 stopni w cieniu, a my wyjeżdżaliśmy z dużym żalem z Wachau. Jedynym pocieszeniem był 24 koncert c-moll Mozarta, w opinii wielu znawców najwybitniejszy koncert fortepianowy Wolfiego (tak żona nazywała Mozarta w filmie). Na fortepianie grał Clifford Curzon dysponujący nadzwyczaj zróżnicowaną barwą, swobodną zdolnością wydobywania niuansów, niezachwianą siłą wyrazu. Koncert i interpretacja była prawdziwą osłodą wyjazdu, ale też doskonale pasowała do wrażeń jakie odnieśliśmy podczas tych pięciu degustacji. Najlepiej może byłoby wziąć od każdego z tych producentów i powiązać w jedną, albo lepiej zakupić po skrzynce wina od każdego i rozkoszować się nimi podczas upału i słoty, ponieważ raz schłodzą i orzeźwią, a innym razem rozproszą jesienny smutek i troskę – vino pelite curas.
FX Pichler chyba jest nieco przereklamowany, chociaż nie można mu odmówić klasy. Dla zwolenników korzenności, wulkanicznego krzesiwa, to zapewne wzorzec doskonałości, ale dla tych którzy lubią inne klimaty lepszy wyda się Knoll i Alzinger. Na szczęście dla mnie lubię i każdy klimat.
Warto jeszcze skosztować win od Hitzberger, Rudi Pichler, Prager.